12 Lut Rusinowa Polana i Gęsia Szyja o zachodzie słońca – do trzech razy sztuka
Gęsia Szyja broniła się niczym K2 zimą. Nierówna walka sprawiła, że dopiero za trzecim razem stanęłam na jej szczycie.
Po 700km spędzonych w samochodzie lubię udać się prosto na szlak. Spokojny, krótki spacer dla rozprostowania kości. Po cichu po głowie kołatała mi się Rusinowa Polana i Gęsia Szyja o zachodzie słońca. Jak zacząć urlop, to z przytupem. Dojechaliśmy do Zazadni i zaparkowaliśmy samochód, przebraliśmy się i ruszyliśmy Doliną Filipka. Dość późna pora sprawiła, że na szlaku było pusto i cicho, a towarzystwa zaczęła dotrzymywała nam lekka mżawka. Powietrze pachniało świeżością i wcale taka pogoda mi nie przeszkadzała, choć wiedziałam już, że z zachodu słońca nic nie wyjdzie.
Po dotarciu do Wiktorówek zatrzymaliśmy się przy tablicach upamiętniających tych, którzy na zawsze pozostaną w górach. Z chwili zadumy wyrwało nas chłodniejsze powietrze, ruszyliśmy więc dalej. Ostatnie metry pod górę zaczęła ogarniać mgła, która z każdym krokiem gęstniała.
Stanęłam na skraju Rusinowej Polany i jedyne co…usłyszałam, to dźwięk dzwoneczków, przyczepionych do owieczek.
– Tu jest Rusinowa Polana z bajeczną panoramą…
Wzrok moich współtowarzyszy był bardzo wymowny, więc nawet nie wysilałam się, żeby mi uwierzyli. Mgła tak szczelnie wypełniła polanę, że nie było widać nawet ustawionych na niej ławek i stołów. Próbowałam jeszcze wypatrzeć schodów prowadzących na Gęsią Szyję, ale rozpłynęły się, jak nasza nadzieja na widoki.
Mój głos rozsądku zdecydował odwrót. Jeszcze tu wrócimy – rzuciłam na odchodne, jakbym chciała ostrzec górę, że tak łatwo to jej z nami nie pójdzie.
Gdzie te schody na Gęsią Szyję ?
Po dwóch dniach pojawiło się słońce i lejący żar z nieba. Idziemy na Gęsią – zarządziłam. Bo to ja zazwyczaj ustalam dokąd i kiedy idziemy, dopasowując trasy do prognozowanej pogody i możliwości wszystkich.
Tym razem nasze grono powiększyło się o towarzyszące nam dzieci. Nie mogłam darować sobie okazji do zarażenia ich górskim bakcylem. Znów zameldowaliśmy się w Dolinie Filipka i ruszyliśmy żwawym krokiem. To naprawdę urokliwe miejsce. Dzieci miały za zadanie wyszukiwać niebieskich oznaczeń na szlaku. Szło im świetnie i bawiły się przy tym znakomicie, ścigając się, które pierwsze dostrzeże kolejne drzewo z namalowanym kolorem.
Ostatnie podejście do Sanktuarium na Wiktorówkach
Chwila przerwy na Wiktorówkach i ruszamy dalej. Kilka metrów dość mocno pod górkę i meldujemy się na Rusinowej Polanie, a rozciągające się z niej widoki odbierają mi na chwilę mowę. Przyjemne ciepło i słońce, nic tylko rozkoszować się tym dniem.
Ten widok zapiera dech
Rozsiadamy się na ławeczkach, wyciągamy zakupione przed chwilą najlepsze oscypki i delektujemy się widokami. Sięgam po telefon w poszukiwaniu opisanej panoramy i staramy się z koleżanką rozpoznać poszczególne szczyty. Jeśli zechcecie zabłysnąć przed znajomymi, albo nie jesteście czegoś pewni, to zajrzyjcie do świetnie opisanej i sfotografowanej panoramy u Zielonych w podróży.
Imponująca panorama na tatrzańskie szczyty
Najedzeni i napici możemy ruszać dalej.
-Kto idzie ze mną ?
– Ja, ja ! – takiej odpowiedz dumna ciotka się spodziewała.
Pożegnaliśmy mamę, która została na dole i obiecując jej, że nie spadniemy ze szczytu, ruszyliśmy po pnących się w nieskończoność schodach. Ukrop lał się z nieba i zrobiło się niesamowicie duszno, więc już nawet nie chowaliśmy butelek z wodą do plecaków.
Schody prowadzące na Gęsią Szyję
Stawiając kroki na pierwszych schodach, spojrzałam do góry i lekko zaniepokoiły mnie zbliżające się z oddali ciemne chmury.
-Widzisz to ? – kolega spojrzał na mnie z miną, która wyrażała więcej niż tysiąc słów.
-E, przejdzie bokiem i przynajmniej zrobi się ciut chłodniej… – z pełnym przekonaniem zaklinałam rzeczywistość, choć w duchu raczej wyrywało się „niech to szlag”.
Widok na Hawrań i Płaczliwą Skałę
Powoli, ale sukcesywnie nabieraliśmy wysokości, co jakiś czas robiąc przerwę na łyk wody. Zrobiło się już naprawdę parno i ciemno, a do moich uszu dobiegł lekki pomruk. Wykorzystując kobiecą umiejętność omijania tego, co niewygodne, udałam sprytnie, że nic nie słyszałam. Tym bardziej, że takie naelektryzowane powietrze tuż przed burzą niesamowicie na mnie działa i to mój ulubiony moment. Uwielbiam burze i mogłabym godzinami siedzieć i patrzeć na trzaskające pioruny, ale może jednak nie w górach i nie z dziećmi. Kolejnego, już znacznie groźniejszego pomruku zlekceważyć nie mogłam. Spojrzeliśmy w czarne , coraz szybciej otaczające nas chmury. Zrobiliśmy jeszcze kilka kroków, ale schodzący ludzie ostrzegali, że od drugiej strony nadciąga już armagedon.
Coraz głośniejsze pomruki zmusiły nas do odwrotu
Nie było wyjścia, trzeba było zarządzić odwrót. Rozczarowanie w oczach dzieci chwyciło mnie za serce, ale dostały cenną lekcję. Czasem lepiej odpuścić, niż zrobić sobie krzywdę. Grzmoty zaczynały być coraz głośniejsze, a nasze kroki w dół nabierały tempa. Pierwsze krople zaczynały spadać na drewniany stopnie, które stały się bardzo śliskie. Błyskawicznie znaleźliśmy się na Rusinowej Polanie, gdzie już wypatrywała nas koleżanka. Założyliśmy coś cieplejszego i przeciwdeszczowego, rzuciliśmy pożegnalne spojrzenie polanie i szybkim krokiem skierowaliśmy się w stronę Doliny Filipka.
Ostatni rzut oka na coraz ciemniejszą polanę
Po raz drugi Gęsia Szyja nie pozwoliła nam dotrzeć na sam szczyt. Ale ci co mnie znają, wiedzą, że upór ze mnie straszliwy, więc nie mogłam tak łatwo odpuścić. Nadarzyła się okazja na rozprawienie się z nią raz, a dobrze, co skrzętnie postanowiłam wykorzystać. Bo czy może się nie udać mają ze sobą gwaranta pogody ? To się miało okazać już wkrótce.
Od początku zaznaczyłam, że po raz trzeci Doliny Filipka nie zniosę, wymownie wywracając oczami na wypadek chęci przekonywania mnie. Na start wybraliśmy więc Wierch Poroniec, a ja pamiętając dwa poprzednie, nieudane wyjścia, przygotowałam się zacnie. Plecak z zapasem wody i jedzenia, dodatkowe ubranie, czołówka. Tak łatwo się nie dam 😉
Za chwilę przywita nas Rusinowa Polana
Szlak z Wierchu Poroniec okazał się idealnym wyborem ze względu na nasz plan – Rusinowa Polana i Gęsia Szyja o zachodzie słońca. Ruszyliśmy, starając się jak najszybciej przejść odcinek, na którym atakował nas milion muszek. Dalej było już tylko przyjemniej. Przez drzewa przebijały się promienie słońca, tworząc niesamowity klimat. Łagodnie nabieraliśmy wysokości i nawet nie wiem kiedy znaleźliśmy się na Rusinowej Polanie. Pamiętając, że Gęsia Szyja, niczym K2 zimą broni się do upadłego, rozbiliśmy na chwilę obóz I, żeby nabrać sił przed atakiem szczytowym. Zrobiliśmy kilka zdjęć i nie tracąc czasu ruszyliśmy do góry. Te cholerne schody…niby na ósme piętro czasem śmigam, ale te zdają się nie mieć końca. Kiedy już za zakrętem masz nadzieję na kawałek wypłaszczenia, znów wyrastają kolejne. Na kłamstwa rzucane bez zająknięcia, że już blisko, nawet nie reaguję 😛 Wiem, że to i tak nie koniec.
Zachodzące słońce rozpala kolejne szczyty
Niewiarygodne, ale po przebyciu tych podobno 1180 schodów, udało się w końcu dotrzeć na szczyt. Lekki wiatr dał chwilę wytchnienia, a na horyzoncie nie było żadnych niepokojących chmur, które mogłyby zniweczyć ten wieczorny spektakl. Na szczęście gwarant pogody zna się też na szczytach, więc błyszczał wiedzą.
Niesamowicie z góry prezentuje się Dolina Białej Wody, którą już wpisałam na listę „do odwiedzenia”. Tym czasem słońce zaczynało się obniżać, oświetlając poszczególne szczyty. Wspaniale od tej strony prezentował się Gerlach i Lodowy, wprawiając mnie w osłupienie. Za to z drugiej strony Babia Góra tonęła w ciepłym, przyjemnym dla oka świetle. Wszystko co dobre szybko się kończy, postanowiliśmy więc wracać, żeby ostatnie promienie złapać jeszcze na polanie. Oprócz nich zastaliśmy całkowitą pustkę. Niesamowite jest móc się nacieszyć taką samotnością, ciszą i spokojem. Po kilku ostatnich zdjęciach założyliśmy czołówki i zniknęliśmy w lesie. Dzień dobiegł końca i pozostało nam wracać do rzeczywistości, za to z kolejnymi wspomnieniami do kolekcji.
Babia Góra skąpana w ciepłych promieniach zachodzącego słońca
Gęsia Szyja wynagrodziła mi po stokroć wszystkie nieudane, wcześniejsze próby. Sama nie wiem czy wolę poranki, czy wieczory w górach. Wschód na Wielkim Kopieńcu przyniósł zupełnie inne doznania. Rozpalające poszczególne szczyty słońce daje poczucie, że dopiero wszystko się zaczyna, że ten dzień jest dla nas i od nas zależy, jak go wykorzystamy. Zachód, otula ciepłym, miękkim światłem, jakby kołysał do spokojnego snu. Jedno i drugie bez wątpienia dostarcza niezwykłych emocji, których nigdy wcześniej nie doświadczyłam. Bo umówmy się, kończący się dzień na pobliskiej plaży, choć piękny, nie niesie ze sobą aż tylu przeżyć. Rusinowa Polana i Gęsia Szyja o zachodzie słońca, wyglądają niesamowicie i warto pokusić się o ujrzenie tego na własne oczy, nawet jeśli uda się dopiero… za trzecim podejściem.
Brak komentarzy